Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/58

Ta strona została skorygowana.

z owych twarzy nieprzenikliwych, przyzwyczajonych przez burze rewolucyjne do ukrywania wszelkich wzruszeń, nawet najlżejszych. W chwili, gdy zakrzywiony róg trójkątnego kapelusza i epolety kapitana dały się widziéć damom, głosik anielskiéj słodyczy z powozu zapytał:
— Panie oficerze! czy nie raczyłbyś nam objaśnić, w jakiéj okolicy znajdujemy się?
Tkwi jakiś czar niewysłowiony w zapytaniu rzuconém przez nieznajomą towarzyszkę podróży; najmniejsze słowo zdaje się wtedy mieścić całą przygodę; wszakże, gdy kobieta domaga się pewnéj opieki, opierając się na swéj słabości i na pewnéj nieznajomości rzeczy, czyliż każdy z nas nie uczuje się skłonnnym do wysnucia niemożliwéj bajki, w któréj się widzi szczęśliwym?
To téż słowa: „panie oficerze!“, uprzejma forma prośby, przejęły nieznaném wzruszeniem serce kapitana. Usiłował przyjrzéć się nieznajoméj, ale niestety doznał przykrego zawodu, bo zazdrośna woalka ukrywała starannie jéj rysy; zaledwo mógł dostrzedz oczy, które, pomimo gazy, błyszczały, jak dwa oniksy w promieniach słońca.
— Jesteśmy teraz o milę drogi od Alençon — rzekł nareszcie.
— Alençon, już! — I nieznajoma dama rzuciła się albo raczéj spłynęła w głąb’ powozu, nie rzekłszy słowa więcéj.
— Alençon! — powtórzyła druga kobieta, jakby się ze snu ocknęła. — Obaczysz więc znowu tę ziemię.
Spojrzała na kapitana i umilkła. Merle, zawiedziony w nadziei obaczenia pięknéj nieznajoméj, począł przypatrywać się towarzyszce. Było-to dziewczę lat około dwudziestu sześciu, blondynka, o pięknéj kibici, cera jéj miała tę świeżość, ten zdrowy blask, który zwykł cechować płeć kobiecą w okolicach Alençon. Spojrzenie błękitnych jéj oczu nie zdradzało wyższego umysłu, ale natomiast moc charakteru, połączoną z pewną tkliwością. Miała suknię z materyi pospolitéj. Włosy jéj, zaczesane w górę pod małą czapeczką ówczesnego kroju bez żadnéj pretensyi, dodawały jej postaci prostoty pełnéj wdzięku. Jéj układ, jakkolwiek nie okazywał konwencyonalnych form salonu, nie był pozbawiony owéj godności, tak właściwej młodemu skromnemu dziewczęciu, które mogło patrzyć na karty ubiegłych dni swoich, nie znajdując wśród nich pobudek do żalu. Jedném spojrzeniem oka odkrył w niéj Merle ów kwiat polny, co przeniesiony do cieplarni paryskich, kędy tak wiele przepalających bije promieni słonecznych, nie utracił ani swoich barw czystych, ani świeżości wiejskiéj. Naiwny układ dziewczęcia i skromność jego spojrzeń przekonały Merle’a, iż zbytecznym tu jest towarzyszem. W istocie, gdy się oddalił, obie nieznajome za-