— Czy jest tu obywatel du Gua-Saint-Cyr? — zapytał wchodzący wieśniak.
— Jestem! czego chcesz? — rzekł podchodząc ku niemu młodzieniec.
Wieśniak skłonił się nisko i wręczył mu list, który politechnik wrzucił do ognia po przeczytaniu. Za całą odpowiedź skinął głową.
Wieśniak odszedł.
— Jedziesz zapewne z Paryża, obywatelu? — rzekł Korentyn, zbliżając się ku młodzieńcowi ruchem, któremu pragnął nadać wyraz swobody, z miną przyjazną i towarzyską, która wszakże odrazu wydała się nieznośną obywatelowi du Gua.
— Tak — odpowiedział sucho.
— I pewno świeżo otrzymałeś stopień oficerski w artyleryi?
— Nie, obywatelu, w marynarce.
— A więc jedziesz do Brestu? — badał daléj Korentyn tonem swobodnym.
Ale młody marynarz wykręcił się lekko na obcasach swoich trzewików i, wymijając odpowiedź, oddał się z wielkiém przejęciem takiéj czynności, któraby robiła nadzieję, jakie na widok jego męskiéj twarzy roiła sobie panna de Verneul. Zajął się mianowicie przygotowaniem do śniadania z ciekawością prawie dziecinną; wypytywał kucharza i gospodynią o ich kulinarne sekreta, dziwił się zwyczajom prowincyonalnym, jak prawdziwy Paryżanin, ten ślimak wydarty ze swéj czarownéj muszli; okazywał przytém wybredność jakiéjby się nie powstydziła najkapryśniejsza kobieta, i w tych drobiazgach okazał charakter słaby tém jaskrawiéj, im postać jego marsowa i ruchy swobodne kazały więcéj przypuszczać w nim siły. Korentyn uśmiechnął się z politowaniem, patrząc, jak oficer skrzywił się, kosztując najlepszego cydru normandzkiego.
— Pfe! — zawołał du Gua — jak wy to możecie przełknąć, moi drodzy? Ależ tym napojem i najeśćby się można odrazu. Rzeczpospolita ma słuszność, że nie pokłada zaufania w prowincyi, w któréj napój wyrabiają cepami a na drogach publicznych z zaułków strzelają do ludzi. Nie stawiajcie nam przynajmniéj na stole karafki tego lekarstwa. Dajcie wina — niech będzie Bordeaux czerwone albo białe! A idźcież tam zobaczyć, czy ogień się dobrze pali na kominku. Ci poczciwi ludziska wydają mi się bardzo zacofanemi w cywilizacyi... Ach! — dodał po chwili z westchnieniem — niema to na świecie, jak Paryż! Szkoda tylko, że go na morze wziąć ze sobą nie można!... — Co ty robisz, niezdaro! — Jakże możesz do téj potrawy z pulard nalewać octu, kiedy tu oto masz cytrynę. Co zaś do was, tłuściutka gosposiu, to także nie
Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/67
Ta strona została skorygowana.