— Co? Chcesz mnie już opuścić? Ach! choćby tylko w nagrodę, powinnaś mi podarować trochę czasu.
— Dobrze! Porozmawiajmy więc w nagrodę — odrzekła wesoło.
Usiedli obok siebie i zaczęli rozmowę, która trwała długo, prowadzona w tonie zalotnym; z wielkim dowcipem.
Lecz w końcu, ujmująca maska wspomniała, że chce wrócić do swoich towarzyszów.
— Któż oni są, ci znajomi? — zapytał Leon, matka, siostra, mąż?
— Mąż? Nie! Bogu dzięki!
— Nie jesteś zamężna?
— Już nie.
— Jakto! już wdowa? Jakże cię żałuję!
— A któż ci powiedział, że zasługuję na współczucie? Czy to wszyscy mężowie są dobrzy, czy wszyscy mężczyźni tkliwi? Czy jest choć jeden taki, którego wartoby żałować?
— O! co za klątwa rzucona na cały ród męzki! Szczęśliwy, stokroć szczęśliwy ten, kto obudzi w twojem sercu uczucie słodsze i sprawiedliwsze!
— Dla mężczyzny? Niech mnie Bóg od tego uchowa!
— Jakto? Chcesz skazać na wieczną rozpacz wielbicieli, którzy zapewne...
— Nie mam wielbicieli; przybywam z innego kraju, — nie znam tu nikogo.
Strona:PL Balzac - Zamaskowana miłość.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.