— Jakto! Już? Tak prędko? — wykrzyknął Leon. Czy pozwolisz mi przynajmniej odprowadzić się do powozu?
Maska oparła się na jego ramieniu i poszli za pierwszą parą idącą przodem.
— Ach! Przez litość — błagał Leon — dokończmy rozmowy, tak nieszczęśliwie przerwanej... Dokończ tych słów czarujących; a była właśnie mowa o widzeniu się kiedyś; kiedy? gdzie? jak?.. Pomyśl tylko, że za chwilę postradam wszystko, oprócz wspomnienia... Nie zechcesz-że dodać do niego źdźbła nadziei?
— Pan więc raczył zapomnieć o gniewie?
— Daj pokój docinkom... przez litość. Chcesz mi się wymknąć... A w jakiż sposób mógłbym...
— Może być, że przybędę tu znowu, na bal maskowy w półpoście...
— Trzy tygodnie! O! bogi nieśmiertelne! Całe trzy wieki!
— Tak! za trzy tygodnie! lub nigdy...
— Umrę do tego czasu, umrę z niecierpliwości i tęsknoty!
— A toby pokrzyżowało bardzo moje zamiary!
— Twoje zamiary?
Doszli już do drzwi; podjechała kareta, której barwy ani herbu niemożna było rozróżnić w ciemności; murzyn otworzył drzwiczki.
Strona:PL Balzac - Zamaskowana miłość.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.