Pewno jeszcze więcej były by mu ciotki „naprzyrzynały“, bo się już i drugie „sadziły“ — lecz już wołali po raz drugi pa wieczerzę — bo już wszystko gotowe — a zatem wszystkim trzeba się było udać do izby.
Po drodze jeszcze wyrywa się Baśka:
— Ciotuchno, ta stara Ráłnka to niócha jek chłop! — a gdy tu wszyscy wybuchli w śmiech, potwierdza: Jół, joł, já to sama zidziała, jek wziąła szos, to ji sia aż łoczy przewróciły.
Wchodząc do izby słyszą wuja wołającego na cały głos: „zolo pyk! aby ráz wáju dostana do nogi!“ wygrał, ale bez „prymyji“, każdy musiał mu zapłacić — po dwa feniki. Nawet tynfy[1] nie odegrał. A co za radość z tego, wszyscy mu winszowali. Lecz on tylko żałował, że już przestać trzeba, bo teraz szczęście na jego stronę się „przewaluło“; już zapóźno, bo nacierają do wieczerzy, a karciarze muszą, choć niechętnie ustąpić z pola walki, które tak długo w pocie czoła zajmowali.
Nareszcie gospodyni z kucharkami dostały gości usadowić do stołów, które się uginały pod potrawami o miłym zapachu. I nos miał tu swój kiermas.
Uciszyli się wszyscy wstając do modlitwy.
Tedy każdy brał śpiesznie na swój talerz i zjadał, co mu lubo, albo co mu najbliżej było — bo Spręcowscy już zaprzągać kazali. Z początku nawet rozmowy nie było.
Tylko pusty Michałek, odpędziwszy głodnego ogląda się za Ewą, a gdy ją zoczył, zaraz pyta się
— Jewko, já bym też chciáł ziedzieć, jekie tytoły ludzie na Mazurach mają, bo łu náju to sia rycho wszyscy na „ski“ nazywáwa.
— A na Mazurach — odpowiada Ewa — mało mamy tytołów na „ski“, choc i takie się zdarzą. Poziem ci kilka nasych nazwisk: Cwalina, Duda, Wądułek, Bębenek, Bruderek, Wrzodek, Bury, Kusy, Kęsy, Zołty, Robacek, Skiędziel, Deptuła, Maślanka,
- ↑ tynfa, cienki srebrny dwutrojak = 20 fen., gudak = 20 fen.