Strona:PL Barczewski - Kiermasy na Warmji.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Goście wstają od stołu żegnają się i mówią modlitwę dziękczynną za pokrzepienie. Jedni wybierają się pieszo, drudzy wolą jechać do kościoła, „bo jeszcze kawał drogi do Bartęga, a zapóźnić na kazanie to wstyd“. Powracają też już starsi synowie gospodarza z rannego nabożeństwa. Poszli na „rane“, żeby podczas „dużego“ zastępować w domu rodziców, którzy się teraz razem z gośćmi wybierają. Skrzętnie i mile witają tak licznych przyjacieli, pełni radości, że się po południu zanosi na dobry „kiermas“.
— No jek tam Józefku, czy już gwáłt ludzi w kościele? — pyta się Dywicki.
— Sroga moc, wujku, chciáłam do spoziedzi, ale gdzie tam, chyba do jutra czekać. Łokropne ciasy dają sia náma mocno we znaki; ksiajża wymierają, a drugich do náju przysłać nie wolno. W Klewkach już dawno, ni mają ksiandza, w Klebarku jano jednego, w Purdzie żadnego, tak samo w Sząbruku, Sząbargu, Jonkozie, Brąswałdzie. Dobrze, że my jeszcze młodego máwa ks. kapelána, w tam cała nasza nadzieja. Dawni aż do dwudziestu ksiajży sia na nasz łodpust zjechało, dziś jano paru zidać buło. — To walka kulturna — wojna pyszałków z Panam Bogam — zrobziuła, ale P. Bóg jam rogi strąci.
— A łosiery już były jekie we wsi? — dodaje dziadek Lamkowski.
— Już były, dziadku; sztery zidziáłam na smantarzu, a po drodze tom przynajmni sześć spotkali. Psiersze już wprowadzał nasz kapelán do kościoła. Słuchać też buło muzyka z daleka.
— To nasza! — woła z uniesieniem Butryńska — nasze muzykanty są wywołane.
— Ná, ná, ciotko, nasze tajższe, łusłucháta ich na duże, kiedy wáma zarzną bartajski tryumf — woła z uniesieniem Janek.
— Cias moje dzieci — raczy na to dziadek — nagádáwa sia po łobziedzie, jano wszyscy przyjedźta na kiermas. Michałku jedź ty naprzód, mász dobre i chybkie konie.