jek mogli, jek chto ziedziáł i nie ziedziáł, ale gádáł...
— Tu trzeba łobzieść psiáskam i zasiáć — radzi Butryński sfak.
— To nic nie pomoże — przeczy Pajtuński. — Czy nie zidzisz, ze mniejscami woda z pod góry ciurkam leci, tu trzeba rórki włożyć.
— Próbowáłem, zalazły — oddaje Jakub — chocam rórki kładli w mech. Kruszynać pomogło na łuwrociach.
— To tak dali trzeba — zachęca Kazimierz. — Duży rów we środku niech łostanie, a małe rórki do niego też w końcach łotwarte łod łuwrociów na dole w mech kładzione, do góry[1] zakryte, tak powoli woda zleci j łąka wyschnie.
— Dzieci mi dorástają, tak zrobzia niż zdám — obieca domowy i zaprasza do nowo założonego lasku pod górką.
— Bracie, patrz, jek cia Bóg nájrzy[2] — woła stryj Andrzej — łoboma rączkami ci daje: brzozy rosną, choinki same jidą. Chorujesz, co práwda, ale nie kłopoc sia za ziele, nie myśl to zdáwce, przydzie cias, przydzie atłas.
Wyśli z lasku, z góry widać dokładnie miasto Olsztyn, Pozorty i inne majątki, separantów i dom rodzimy, z którego student im naprzeciwko idzie.
— Patrz jano — mówi Butryński — my za lasami nic nie zidziwa, tu Łolstyn jek na talerzu leży; tam kościół, tam stary zámek, łáw budynki, gasy, brama przed náma nowy klásztór nad Łyną z kapliczką we środku, mniejscami wkoło miasta zidać jeszcze stare mury, tam sia kurzy, to cegielnia, tam zielazná kolej z pod Gietrzwáłdu jidzie, ta sama com nie dawno nią jecháł — co za śliczny zidok!
— I patrzta tylo dali: za chudą łąką — co za pola, rola, łąki pełne ksiatu czerwonego i żółtego. Na prawá rów i ciárki, i maliny, boroziny, na szeroki granicy krze leszczyny, latoś łorzechów pełne,