— Nigdy.
— I nigdy nie będę prawdziwym ptakiem?
— Nie będziesz.
— Więc cóż będzie ze mnie?
— Ot będzie to co i teraz. Ni to, ni owo — pokiwał głową Salomo i uderzony trafnością swej uwagi, z zadowoleniem podrapał się w łebek.
Ptaki, zamieszkujące wyspę, nie oswoiły się nigdy ze zmianą, jaka zaszła w Piotrusiu. Wszystko, co robił, śmieszyło je i dziwiło, tak jakby Piotruś zmieniał się nieustannie. Tymczasem on był zawsze taki sam, tylko ptaszki zmieniały się ciągle. Ledwie wykłuły się z jajek, a już śmiały się z Piotrusia na całe gardło. Ledwie im urosły skrzydełka, posyłano je do ludzi, a z jajek wykłuwało się nowe pokolenie piskląt. Nieraz zdarzało się, że samiczki znudzone długiem wysiadywaniem piskląt, szeptały leniuszkom, wygrzewającym się w skorupkach, że teraz mogą zobaczyć, jak Piotruś Pan się myje, albo pije wodę, a wtedy ptaszki wyskakiwały z ciekawości do góry, tłukły skorupki i wykłuwały się o cały jeden dzień wcześniej, niżby należało. Tysiące ptaszków zlatywało się codzień dokoła niego i przyglądało mu się z takiem samem zajęciem, z jakiem wy patrzycie na pawia, roztaczającego swój ogon. I wszystkie
Strona:PL Barrie - Przygody Piotrusia Pana.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.