z malwą, czy pelargonią przechadzała się dłużej, niż z niemi. Inne znowu szczypały ją, ale nie ze złości, tylko ze strachu, że się przewrócą, a Tonia była zbyt dobrze wychowana, żeby się obrażać z tak błahego powodu. Wkońcu jednak zmęczona już porządnie pożegnała kwiaty, bo spieszno jej było podążyć na bal elfów. Teraz nie bała się już ani trochę, pewnie dlatego, że zmrok ustąpił miejsca zupełnej ciemności, a wiemy już, że w nocy Tonia była zawsze bardzo dziwna.
Ale rośliny nie chciały jej puścić. — Nie wiesz, Toniu, co cię czeka, jeżeli cię elfy pochwycą. Zachłostają cię na śmierć, albo zmuszą do niańczenia swoich niemowląt. Obarczą cię tysiącem najcięższych robót, albo zamienią cię w coś tak nudnego jak ten stary, brodaty, zawsze jednakowo zielony dąb. — To rzekłszy, spojrzały z udanem współczuciem na stary, omszały dąb, któremu nigdy darować nie mogły, że on jeden z nich wszystkich, zachowuje zielone liście w zimie.
Dąb roześmiał się drwiąco na tę uwagę: — He, he, zazdrościcie mi kochasie mojej zielonej szaty, która mnie otula od stóp aż do głowy, podczas gdy wy biedaki świecicie nagimi członkami, na wietrze i mrozie.
Strona:PL Barrie - Przygody Piotrusia Pana.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.