Strona:PL Barrie - Przygody Piotrusia Pana.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

Czy jednak domek przeląkł się jej głosu, czy też rozumiał, że zrobił już co do niego należało, dość, że ledwie Tonia wypowiedziała te słowa, zaczął się pomalutku zmniejszać. Tak się to jakoś robiło, że Tonia nie zaraz się na tem poznała, ale raptem spostrzegła, że w domku-by się już zmieścić nie mogła. Nic mu nie brakowało, wyglądał jak pierwej, tylko kurczył się, kurczył coraz bardziej, a z nim kurczył się i ogródek. Pierścień śniegu, otaczający go, zacieśniał się coraz więcej. Przed chwilą był taki, jak psia buda, teraz już nie większy od arki Noego. Ale wszystko było jak pierwej. Nie brakowało ani klamek, ani pachnących krzewów na ścianach, ani dymu, przyczepionego do komina. Tylko robaczek świętojański świecił coraz słabiej. — Oh, domeczku najdroższy! nie znikaj! — błagała Tonia i rzuciła się przed nim na kolana, bo domek był już nie większy od naparstka. Próżno jednak wyciągała ku niemu rączki — domek znikł w końcu zupełnie. Na miejscu, gdzie wznosił się jeszcze przed chwilą, nie było teraz nic, prócz gładkiej powierzchni śnieżnej.
Tonia przesłoniła piąstkami oczy i płakała głośno, gdy tuż koło niej odezwał się dziecięcy głosik: — Nie płakać, nie płakać mały człowieczku.