Trzydzieści lat służby wiernej, karnej i wytrwałej pod jedną chorągwią, to zasługa niemała, lecz lat trzy dziesiątki spędzić na służbie u zazdrosnej i kapryśnej bogini poezyi i mieć mimo to serce tak pełne wiary, zapału i ideałów, jak się je miało niegdyś, zaciągając się pod jej sztandary — to zjawisko rzadkie, to rzecz zazdrości godna. Takim właśnie bojownikiem pod hasłami piękna, dobra i prawdy, ufnym wciąż i wierzącym, młodym wciąż — to Władysław Bełza, święcący w roku bieżącym trzydziestolecie literackiej pracy.
Słowa powyższe nie zawierają przesady, przyzna to każdy, kto zetknął się z nim bliżej i miał sposobność zaglądnąć głębiej w tę jasną duszę. Jak z oblicza jego wygląda jakaś dziwna pogoda, jak w oczach, obok słowiańskiej zadumy i marzycielstwa, wiarę w świat i ludzi czytasz, tak w całej działalności pisarskiej, a co więcej, w życiu jego całem dopatrzysz się tej ufności i wiary, które mu były prawdziwie przewodnią gwiazdą po ciernistych szlakach żywota. A żywot to nie był zaprawdę różami wysłany...
Syn zasłużonego przyrodnika i profesora, Józefa, i Bogumiły z Ostrowskich, urodził się Bełza w Warszawie, 17go października 1847. r. Tak więc lata pierwszej młodości jego, najsilniejszych, nigdy niezatartych wrażeń