szą sobie dorabiać podarkami, bo z tego co daje sędziostwo nie mogliby przyzwoicie wyżyć“; która, nakłaniając świadka — poczciwego i naiwnego le Jay — do fałszywych zeznań i do krzywoprzysięstwa, powiada mu: „Znalazłam lekarstwo na pańskie skrupuły: zaprzeczymy wszystkiemu, nazajutrz damy na mszę do św. Ducha, i wszystko się wyrówna“... Broni się ta sędzina klasycznie: po pierwsze, żadnych pieniędzy ani zegarka nie widziała na oczy; powtóre, oddała wszystko co do grosza... Przyparta do muru i przekonana o sprzeczności, oświadcza, że poprzednie jej zeznania nie mają znaczenia, bo właśnie wtedy była w dniu krytycznym... (Ach, jak tym „dniem krytycznym“ będzie bawił Baumarchais cały Paryż! jak się będzie pastwił nad nią!). Kiedy oskarżony przygważdża jej sprzeczności i kłamstwa, impetyczna sędzina chce go bić po twarzy; ale za chwilę uśmiecha się doń lubo, kiedy jej powiada dwornie, że nie wygląda na lat trzydzieści, ale najwyżej na osiemnaście... O, cóż za cudowna gęś!
Taka jest żoną sędziego Goëzman, owego sędziego, którego znowuż oskarżony przekona o tem, że urabiał świadka, że mu dyktował zeznanie w swojej własnej sprawie i — co więcej — zeznanie to sfałszował... Jak sąd sądem, jeszcze tak sędziego nie wzięto w obroty.
Beaumarchais umie wyzyskać wszystko. W trakcie procesu, pojawia się pamflet, oskarżający go o mętne sprawki w czasie pobytu w Hiszpanji przed dziesięciu laty. W lot odpowiada na ten pamflet; opowiada dzieje swojej podróży do Hiszpanji, celem obro-