Strona:PL Beaumarchais - Wesele Figara.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie tobie przystało odzywać się w mojej obecności, mości błaźnie!
ANTONIO, klaszcząc w dłonie. Trafił hrabia w sedno: to jego tytuł.
HRABIA. Marcelino, wszystko zawieszamy na razie, aż do rozpatrzenia twoich praw, które odbędzie się publicznie, w wielkiej sali. Ty, uczciwy Bazyljo, wierny i pewny pośle, udasz się po ławników.
BAZYLJO. Dla tej sprawy?
HRABIA. I po wieśniaka, który ci oddał list.
BAZYLJO. Alboż ja go znam?
HRABIA. Wzdragasz się?
BAZYLJO. Nie zgodziłem się do załatwiania posyłek.
HRABIA. Hę?
BAZYLJO. Jestem niepospolity mistrz na organach, uczę hrabinę na klawicymbale, dworki ćwiczę w sztuce śpiewu, paziów na mandolinie: przedewszystkiem zaś, obowiązkiem moim jest umilać Waszej Dostojności czas brzdąkaniem na gitarze, kiedy się Jej spodoba rozkazać.
SŁONECZKO wysuwa się. Jabym poszedł, Wielemożny panoczku, jeśli wasza wola.
HRABIA. Jak się nazywasz i jaki masz urząd?
SŁONECZKO. Nazywam się Słoneczko, dobry panoczku; koziarz, koziarek, sprowadzony tu względem... tego niby... fajwerku. Dziś, moje kózki mają niby... święto, a ja znam gdzie jest w mieście ten wściekły kram z procesami.
HRABIA. Podoba mi się twoja gorliwość: idź; ty zaś (do Bazylja) będziesz towarzyszył panu, przygrywając na gitarze i zabawiając go w drodze śpiewem. Uważaj go za mego gościa.
SŁONECZKO, uszczęśliwiony. Co! ja, ja jestem... (Zuzanna ucisza go ręką, ukazując hrabinę).
HRABIA. To twój urząd: ruszaj, albo cię przepędzę.