Strona:PL Bellamy - Z przeszłości 2000-1887 r.pdf/204

Ta strona została przepisana.

był sen. Jest jakaś tajemnica, coś, co mnie dotyczy, a co pani ukrywa przedemną. Istotnie, czyliż nie jest trochę okrucieństwem, aby człowiekowi, znajdującemu się w mojem położeniu nie udzielić wszystkich, dotyczących go wiadomości.
— To nie dotyczy pana... to jest nie bezpośrednio... Nie idzie tu właściwie o niego... — odrzekła głosem ledwie dosłyszalnym.
— Ale bądź co bądź, w jakiś sposób mnie dotyczy... — nalegałem dalej. — Musi to być coś, coby mnie było obeszło...
— Nie wiem nawet tego... — odpowiedziała ona, odważając się spojrzeć mi przelotnie w oczy, zapłoniona okropnie; jednocześnie jednak dokoła jej ust igrał dziwny uśmiech, zdradzający, iż pomimo zakłopotania, sytuacyja ta miała dla niej swoją stronę humorystyczną. — Nie jestem nawet pewna, czy byłoby to pana zajęło...
— Ojciec pani byłby mi powiedział... — nalegałem dalej z odcieniem wyrzutu. — Pani mu na to nie pozwoliłaś... Ojciec sądził, żem ja powinien był wiedzieć.
Nie odpowiedziała nic. Była tak zachwycającą w swem pomięszanin, że teraz zarówno chęć przedłużenia tej sytuacyi, jak i moja ciekawość pierwiastkowa, skłaniały mnie do nalegania na nią w dalszym ciągu.
— Więc nigdy się nie dowiem, nigdy mi pani nie powie?..
— To zależy... — odrzekła po długiej przerwie.
— Od czego?.. — zapytałem jeszcze.
— Ooo... zanadtoś pan ciekawy... — odezwała się, a utkwiwszy we mnie oczy z wyrazem jakimś niezbadanym, z zarumienionymi policzkami i z uśmiechem, co wszystko razem było czarujące, dodała: