Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

przejął go niemal drżeniem. Uczuł instynktownie jego potęgę. Zapadł w otępienie takie, że drgnął, gdy nagle otworzono ławkę, w której siedzieli, i ktoś wszedł. Gdy śpiew się skończył, ojciec podał rękę przybyszowi i spytał:
— Cóż tam nowego w Solbakken?
Torbjörn otworzył szeroko oczy. Ale chociaż długo przyglądał się przybyłemu, nie mógł w żaden sposób dopatrzyć się w nim niczego, coby miało coś wspólnego z czarami. Był to mężczyzna dobroduszny, uśmiechnięty, jasnowłosy, o dużych, niebieskich oczach i wysokiem czole. Gdy doń mówiono, uśmiechał się i na wszystko co mówił Sämund, odpowiadał tak... tak... tak. Był widocznie małomówny z natury.
— Popatrz — rzekł ojciec — tam siedzi Synnöwe!
Pochylił się, posadził go sobie na kolanach i wskazał na przeciwległą ławkę, przeznaczoną dla kobiet.
Klęczała tam na siedzeniu mała dziewczynka i, oparta o pulpit, rozglądała się po kościele. Miała włosy bardzo jasne, konopiaste, dużo jaśniejsze niż ów jegomość, siedzący obok ojca. Z małego czepeczka powiewały czerwone wstążki. Śmiała się doń wesoło, tak że przez dobrą chwilę nie mógł odwrócić uwagi od jej drobnych, białych ząbków. W jednej ręce trzymała pięknie oprawny śpiewnik, w drugiej złożoną jasnoczerwoną, jedwabną chusteczkę i uderzała nią po książce. To była jej zabawa.