śmiał się i gadał, że to nie on uczynił, tylko jego zła matka.
Ujrzał potem swego ojca Sämunda i zdziwił się, widząc, że rzuca wielkie wozy ze zbożem wysoko w górę, tak wysoko, że wpadały w chmury i chmury je przyciągały. Zboże rozsypywało się niby mgła a on dziwił się bardzo, że zboże może się trzymać w górze i rozpływać po całem niebie. Spojrzał na dół na Sämunda, a ten wydał mu się mały, coraz mniejszy, w końcu tak mały, że ledwo go mógł dostrzec na ziemi. Ale ciągle rzucał worki w niebo, coraz to wyżej i wołał: — Naśladuj mnie, jeśli potrafisz!
Wysoko, gdzieś ponad chmurami stał kościół, a na wieży jego widniała jasnowłosa dziedziczka Solbakken. Trzymała w jednej ręce jasnoczerwoną chustkę, a w drugiej śpiewnik z psalmami i mówiła: Nie dostaniesz się tu, póki nie odzwyczaisz się od klątw i bijatyk... Nagle, gdy spojrzał lepiej, przekonał się, że to nie kościół, ale Solbakken, połyskujące szybami w słońcu tak jaskrawo, że go ten blask ćmił i musiał zamknąć oczy.
— Ostrożnie! Ostrożnie, Sämundzie!
Posłyszał jakiś głos i, zbudziwszy się ze snu, uczuł, że go niosą, a gdy otwarł oczy, ujrzał, że znajduje się w wielkiej izbie w Grunlinden. Na ognisku palił się suty ogień. Obok niego stała matka i płakała, a ojciec podsunął podeń właśnie ramię, by go przenieść do sąsiedniej komnaty. Nagle ojciec cofnął rękę.
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.