— Są na świecie różne zmartwienia, nieraz nawet bardzo ciężkie. Musimy się tem pocieszać, że mogłoby być jeszcze dużo gorzej.
— Ach, to smutna pociecha! — powiedziała Synnöwe i płakała, dalej.
Matka nie miała odwagi wypowiedzieć tego wszystkiego, co jej leżało na sercu, rzekła tedy tylko:
— Pan Bóg kieruje często sprawami ludzkiemi w sposób widzialny. I tutaj zachodzi ten przypadek.
Wstała, bo usłyszała poryk zbliżającej się trzody. Dzwonki tętniły, rozbrzmiewały drewniane lury pasterzy, a krowy zstępowały zwolna na niżej położoną halę. Najedzone były, a przeto pokojowo i wesoło usposobione. Matka wezwała Synnöwe, by z nią poszła naprzeciwko trzody. Uczyniła to z ociąganiem i stąpała powoli, ze spuszczoną głową.
Karen Solbakken zajęła się powitaniem. Każda krowa poznawała ją po kolei, zbliżała się i ryczała z zadowolenia. Gładziła je, klepała po karkach i była uszczęśliwiona, widząc jak są dobrze odżywione.
— O tak... — powiedziała — Bóg nie opuszcza tego, kto w nim złożył wiarę swoją!
Pomogła Synnöwe zapędzić bydło, bo córka była dziś do niczego. Potem pomogła jej w dojeniu, mimo, że ją to zatrzymało dłużej, niż postanowiła zostać. Gdy mleko było już przecedzone, a matka zabierała się do powrotu, Synnöwe chciała ją kawałek odprowadzić.
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.