Ściany skalne przybrały wygląd surowy i ponuro patrzyły w dolinę. Jesień ogołociła je z przystrój u liści i krzaków i obnażyła ich twarde oblicza. Potoki górskie wezbrały. Gdy w lecie czasem tylko objawiały swe istnienie, teraz szumiały wesoło i dążyły w podskokach ku dolinie. Potok grunlindeński toczył swe nurty z większą powagą, zwłaszcza w miejscu, gdzie pozostawił za sobą skały, które mu nie chciały dalej towarzyszyć.
Torbjörn, jego rodzice, rodzeństwo i wszyscy domownicy wyszli właśnie z domu i skierowali się w stronę kościoła. Torbjörn odzyskał zupełnie siły i mógł dzielnie pomagać ojcu w pracy. Byli ciągle ze sobą i nie rozłączali się ni na chwilę.
— Zdaje mi się — rzekł ojciec — że tuż za nami idą wszyscy mieszkańcy Solbakken.
Torbjörn obejrzał się, a matka powiedziała:
— Tak, to pewnie oni... ale nie widzę dobrze... tak, to oni...
Od tej chwili, nie wiadomo, czy Gronlindeny zaczęli iść sporzej, czy Solbakkeny zwolnili kroku, dosyć że odległość dzieląca ich wzrastała ciągle i po krótkim czasie ledwo się mogli wzajem dostrzec na dolinie.
Zapowiadało się na dziś nader liczne zebranie w kościele. Cała droga roiła się od wędrowców... szli, jechali konno, lub na wozach. Konie, czasu jesieni dobrze żywione i nienawykłe do liczniejszego towarzy-
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.