— Może to już dziedziczne? — pomyślał i chciał odejść.
— Przebacz! — powiedział. — Nie chciałem cię przestraszyć — dodał i ruszył w ślad za psem. Szedł stromą ścieżyną bokiem hali.
W chwili, kiedy się odważyła spojrzeć, stanął właśnie na szczycie wzgórza i obejrzał się, chcąc ją raz jeszcze zobaczyć. Trwało to jeno moment, bo zaraz pies zaczął naszczekiwać po drugiej stronie, przeto drgnął, chwycił strzelbę i pobiegł spiesznie.
Mildrid stała jeszcze na tem samem miejscu i patrzyła w punkt, gdzie zniknął, gdy padł strzał.
— Czyż to niedźwiedź? — pomyślała. — Więc był tak blisko?
Wspięła się na wzgórze, gdzie on stał przed chwilą, przysłoniła oczy dłonią od słońca i spojrzała. Napoły zakryty krzakiem, klęczał pochylony nad wielkim niedźwiedziem.
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, przybiegła doń szybko. Uśmiechał się, widząc, że nadchodzi i głosem cichym, właściwym ludziom, którzy żyją samotnie, opowiadał jej jak się stało, że mógł stracić ślad niedźwiedzia, chociaż był tak blisko. Tłumaczył jej, dlaczego pies nie mógł zwęszyć zwierza mimo, że stał o kilka kroków od niego.
Słuchała, zapominając o swych głupich łzach, a on wyjął nóż, chcąc go zaraz sprawić. Mięso nie miało
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.