w tej porze roku żadnej wartości, umyślił je zakopać, a zabrać tylko skórę.
Pomagała mu w tej pracy jak mogła. Potem pobiegła do koleby, przyniosła siekierę i rydel i, chociaż bała się niedźwiedzia i brzydki odór zapierał jej oddech, nie zaprzestała pomagać, aż wszystko było skończone.
Tymczasem nadeszło południe, a on sam zaprosił się do niej na obiad. Umył się sam, potem opłókał skórę, co nie było małą pracą, a ukończywszy całą tę operację, zaczął z kolei jej pomagać, gdyż ku wielkiemu wstydowi spostrzegła, że nie dokonała wszystkiego co trzeba.
Rozmawiali o tem i owem. Mówił z łatwością, lekko, przyjemnie, a głos jego był cichy, jak zawsze głos samotników. Mildrid odpowiadała krótko. Siedziała naprzeciwko niego przy stole i widok Jana sprawiał, że ani jeść, ani mówić nie mogła. Często też zapadało milczenie. Gdy się posilił, obrócił się na stołku, nabił fajkę tytuniem i zapalił. Teraz i on stał się małomówny, a po chwili wstał z miejsca.
— Mam daleką drogę do domu! — powiedział, wyciągając do niej rękę, i dodał:
— Czy codziennie siadujesz tam, gdziem cię dzisiaj spotkał?
Długo trzymał jej dłoń w swojej, jakby czekał odpowiedzi. Nie śmiała nań patrzeć, a tem mniej mówić. Naraz uczuła serdeczny uścisk.
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.