jego uczucia i postanowił rzecz rozstrzygnąć niezwłocznie.
Mówił jeszcze chwilę, potem podniósł jej głowę. Oczy jego połyskiwały, a ona musiała w nie patrzyć. Zarumieniła się i znowu złożyła głowę na jego piersi.
A on znowu mówił do niej szeptem. Słońce świeciło prostopadle po czubach drzew, wrzosy pachniały, brzozy drżały w lekkim powiewie wiatru, ptaki świegotały, a potok mruczał w pobliskich skałach.
Jak długo siedzieli, nie wiedziało żadne. Wreszcie spłoszył ich pies. Wędrował długo tu i tam i znowu wracał i kładł się na swoje miejsce. Teraz zerwał się i popędził, szczekając, w dół ku dolinie.
Wstali szybko i wytężyli słuch. Ale nie było nic widać. Spojrzeli po sobie i nagle Jan pochylił się i wziął ją na ręce.
Od czasu dzieciństwa nikt jej nie nosił. Było w tem coś, co ją przejęło poczuciem bezsiły. Spojrzała nań promiennie i otoczyła ramieniem jego szyję.
On był jej opiekunem, jej przyszłością, jej wieczystem szczęściem — musiała ulec temu uczuciu. Nie zamienili jednego słowa. On trzymał ją, ona jego. Zaniósł ją na poprzednie miejsce. Tam usiadł i przytulił ją do siebie. Odwróciła nieco głowę, by nie spostrzegł, że źle wygląda. Właśnie miał jej głowę zwrócić ku sobie, gdy tuż przed nimi rozległ się okrzyk pełen zdumienia:
— Mildrid!
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.