— Nie mów tak! — rzekł ojciec głosem surowszym. — Tyś nas już opuściła!
Mildrid uczuła, że to... prawda... a jednocześnie... nieprawda, ale nie mogła tej sprawy rozwikłać.
Matka zaczęła:
— I na cóż się tedy zdało, żeśmy żyli w miłości i bojaźni bożej z naszemi dziećmi... Przy pierwszej pokusie...
Nie chciała mówić więcej przy córce, ale Mildrid nie mogła się teraz powstrzymać.
— Nie opuszczę was... nie chcę wam sprawiać zmartwienia!... Ale nie mogłam uczynić inaczej... nie, wierzcie mi... nie mogłam!
Rzuciła się na stół, oparła głowę na ramieniu i zaczęła płakać.
Żadne z rodziców nie śmiało dorzucać słowa do owej skruchy, jaką Mildrid odczuwała w tej chwili. Nastało milczenie. I mogłoby trwać, nie wiedzieć jak długo, gdyby nie to, że Jan, patrząc ze swego stanowiska, na widok Mildrid, opierającej o stół głowę, poznał, iż teraz czas pospieszyć z pomocą.
Za chwilę rozległy się jego kroki w sieni. Zapukał, ale nikt nie zaprosił go, by wszedł. Mildrid wstała zarumieniona, drzwi się otwarły i ukazał się Jan ze strzelbą w ręku, blady, ale spokojny. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, a pies przybiegł do Mildrid, machając wesoło ogonem. Jan był zbyt poruszony, by zauważyć, że pies wszedł również do izby.
Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.