Strona:PL Bliziński - Komedye.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Ludwika. Byle głowa była, to znajdzie tysiące sposobności do godziwych zysków.
Szymelski. Tak... tylko, że to jak człowiek, com chciał mówić... zacznie tak, mospanie, brakować, co godziwe a co nie, wmawiać sobie, to może zajechać tam, gdzie nie myślał... (p. c.) No, na ten przykład, sprzedałem w tych dniach Mendlowi kilka korcy żyta z mojej ordynacji... no nic...
Ludwika. Miałeś do tego prawo.
Szymelski. Tak, ani słowa... a jednak i to mnie już korci... może się wydać komuś rzeczą podejrzaną i dla tego też rad nie rad, muszę tak, mospanie, spekulować, żeby jak żyd przyjedzie po to zboże, zawinąć się z nim jak najprędzej, i nie robić rozgłosu... We dworze mogliby sobie rozmaicie myśleć.
Ludwika. Bo ty się wszystkiego boisz, a tym sposobem właśnie narażasz się na podejrzenia.
Szymelski. E, szerokoby to o tem było mówić (p. c.) Ale Ludeczko, jak cię kocham, tak z temi gęsiami trzebaby coś zrobić, a najlepiej byłoby odesłać, bo widzisz...
Ludwika (oddając mu resztę niedopalonego papierosa.) Masz, wyrzut to... tylko nie na podłogę czasem...
Szymelski (wyrzucając przez okno, kończy.) Jak się tak uzbiera to to, to owo, skończy się na tem, że stracę miejsca.
Ludwika (żywo.) No, albo co?
Szymelski. Mnie się zdaje, że my tu tak tylko wisimy. Ten kuzynek dziedziców...
Ludwika (j. w.) Pan Mieczysław?
Szymelski. Tylko czyha na sposobność, żeby nas ztąd wykurzyć... (Ludwika uśmiecha się) widocznie ma jakieś widoki na ten folwark.
Ludwika. No, o to się nie turbuj... nie przyjdzie do tego.
Szymelski (ciekawie.) Jakto? tak mówisz na pewno... czy masz jaką radę na pogotowiu?
Ludwika. Już to zostaw mojej głowie.
Szymelski. Jeżeli rachujesz na to, że dziedzic i dziedziczka trzymali do chrztu naszą Józię...
Ludwika (zagadując, znowu zajęta książką.) Ah! posłuchaj-no, jakie to ciekawe...
Szymelski. A, co mi tam! (bierze czapkę.)
Ludwika. Ale słuchaj! (czyta.) „Pierwsze obejrzenie przez doktorów okazało, że ciało zimne i blade, miało z tyłu głowy aż do końca szyi pięć ran poprzecznych, szerokich, dochodzących aż do kości...“
Szymelski. W imię Ojca i Syna, a to się może przyśnić... jak można czytać podobne rzeczy... (idzie do drzwi na prawo.) Hm, te gęsi... (po chwili machając ręką wychodzi na prawo.)

SCENA II.
Ludwika sama, później Kasia.

Ludwika (czyta.) „Rana dosięgała kości pacierzowej“... (ogląda się.) Poszedł! nudziarz nieznośny... (czyta, po chwili mówi.) Jednak rzeczywiście, to okropne!... trudno się oderwać... (czyta mrucząc i poruszając głową na znak podziwienia; po chwili mówi dramatycznie.) Ah! Boże, cóż to za potwory, wyrzutki! (znowu czyta; po chwili mówi.) Znakomite dzieło.. co za styl! co za imaginacya! niech się schowają