— No, to trudno! — odezwał cię mayordomo. — Skoro masz sprawy w Bogocie, nie będę cię dłużej zatrzymywać, ale don Vasquezowi opowiem, a także wszystko co mi serce dyktuje... Boś mi się spodobał, chłopcze, jakem Sanchez!... Ale skoro już jedziesz, to posłuchaj dobrej rady.
Tu mayordomo głos zniżył:
— Strzeż się Coytów!
Piotruś spojrzał zdziwiony.
— Aha, nie wiesz co to znaczy? Otóż coytami czyli psami pustyni nazywamy bandę, która tutaj niedaleko grasuje. Na czele jej stoi stary łotr Juarez, a ma w swojej szajce najrozmaitszych włóczęgów: Indjan, Metysów, nawet Negrów. Napada na wszystkich, choć czasami nie można odgadnąć celu, w jakim to czyni... Otóż, radzę ci, miej się na baczności i z nikim nie wchodź w znajomość w drodze. Broń miej zawsze nabitą i oko czujne! A teraz bądź zdrów i szczęśliwej drogi!
Piotruś uścisnął dłoń poczciwego Sancheza i zadumany skierował się w drogę. To powtórne ostrzeżenie zaniepokoiło go
Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.