nieco. Wprawdzie mówił sobie: „goły rozboju się nie boi“, ale zawsze nie miał ochoty spotkać się z opryszkami, których zamiarów nie znał i którzy mogliby w każdym razie opóźnić jego spotkanie z dr. Mańskim.
Stopniowo jednak dzień pogodny i woń upajająca stepu rozproszyły jego smutne myśli i ożywiły znowu rychłą nadzieję zobaczenia przyjaciół.
Jechał tak godzin kilka, gdy w pewnej odległości ujrzał dwóch jeźdźców, dążących w tę samą co on stronę.
Jeden z nich był widocznie Hiszpanem. Szczupły, z twarzą zmęczoną, wydawał się starszy, niż był w istocie, i jechał dość ociężale na ładnym koniu rasy pół angielskiej. Drugi, trzymający się ztyłu, był znów Indjaninem, peonem czyli sługą. Owinięty w poncho z kapeluszem w rodzaju sombrera na głowie, jechał on na małym i żwawym mule, rzucając na stronę niespokojne i ponure spojrzenia.
Obaj minęli Piotrusia nie zwróciwszy na niego uwagi, tem więcej, że chłopiec, pamiętny na ostrzeżenie, zatrzymał się za krzewami i przepuścił ich naprzód.
Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.