kiem dziecko porwane. Ale kto tam wie, jaki w nim czart siedzi. Bartosiowa wyrychtowała wprawdzie i tego pokrakę Chodzika, że teraz do ludzi podobny, lecz czy jej się zawsze udawać będzie?
W tej chwili na zakręcie ulicy stanął przed nim na ładnym muliku siedzący chłopak z szerokiemi ku górze wznoszącemi się ustami, jakby w wiecznym uśmiechu.
— Aha! już pan Mateusz do siebie mruczy, a to zły znak! — odezwał się chłopak po polsku. — Widocznie niema Piotrusia.
— A niema! — mruknął Mateusz i spytał: — A ty skądżeś się tu wziął?
— Nie wytrzymałem i postanowiłem dowiedzieć się prędzej, bo i pani Bartosiowa się niecierpliwi. Chyba mu się co stało w górach?
— Co miało się stać? — odburknął Mateusz. — Znajdzie się zguba i będzie jej miała tyle Bartosiowa, aż jej zbrzydnie...
— Ale! — oburzył się Chodzik. — Pan Mateusz nie wie, co to za poczciwe serce w tym chłopaku. Toż on nas dwa
Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.