Był to Chodzik, który ze swem doświadczeniem dziecięcia puszczy był już jak u siebie w tym obcym lesie.
Posuwał się też szybko, a w arjergardzie, oglądając się uważnie, szedł Piotruś.
Ostrożność nie była daremną, gdyż trudno było przypuścić, aby zuchwała ucieczka mogła się była długo utaić. Juarez byłby wprost szalony, gdyby bezwzględnie ufał nieznanemu sobie młodzieńcowi.
Jakoż niebawem z obozowiska bandytów dały się słyszeć okrzyki, a w leśnej gęstwinie rozległ się chrzęst pogoni.
— Prędzej! prędzej! — naglił Piotruś.
Chodzik, o ile na to pozwalały splątane gałęzie, przyspieszył kroku i zdala już począł rozpoznawać małą polankę, gdzie mieli oczekiwać ich przyjaciele.
Jeszcze chwila i Chodzik wysunął się z gąszczu.
Nagle, stanął, jak oniemiały.
Na polanie, nie było nikogo.
Tymczasem z głębi lasu coraz bliżej odzywiały się głosy bandytów, a nad nimi górowała komenda Juareza:
Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.