Krew jej w głowie zahuczała pogrzebnego echem dzwonu,
A to była choroba — i już blisko do zgonu.
— „Inni boją się miłować krwi schorzałej szaleniznę,
A ja nawet potrafię kochać ciała zgniliznę!“ —
I przeniknął pieszczotami bezpowrotnie aż do kości, —
Nie, — nie było na świecie tak niesytej miłości!
Niewiadomo, co za szumy z czasu w bezczas zaszumiały,
Gdy obnażył się w słońcu szkielt[1] biały, bo — biały!
Maj był w lesie i na polu i opodal — na rozstaju, —
W maju działo się właśnie — tyle jeno, że w maju.
Słychać było, jak w gęstwinie wiatr się krząta i chrabęści, —
Tedy szkielet poskoczył i zacisnął swe pięści!
— „Powiedz, czerwiu, gdzie jest tysiąc obiecanych w niebo ścieżek“?
A on tylko popatrzył — i nic nie rzekł, nic nie rzekł...
— „Powiedz, czerwiu, czy Bóg widział moje męki, moje żale?
I czy jest On w niebiosach, czy też niema go wcale?“ —
A on zadarł pysk ku niebu i mackami wzruszył dwiema
I pokazał na migi, że go niema, bo — niema!
Więc ku snowi wieczystemu uchyliła nieco czoła
I spojrzała w zaświaty, a tam nicość dokoła!
A tam — nicość, rozścierwiona od padołów aż do wyżyn!
I tańcował i śmiał się biały szkielet Jadwiżyn...
- ↑ Błąd w druku; powinno być – szkielet.