PRZEDWIECZERZ
To nie wieczór, choć oczy zawczasu się żalą,
Że — co było pobliżem — wnet będzie oddalą.
I nie szepty, lecz cisze mijają się wzajem, —
W ich mijanki cień patrzy z parowu za gajem.
Ogród nawrzał zielenią już inną, już nie tą, —
Zamrugany naprzemian słońcem i sztachetą.
O, teraz stwierdź coprędzej nietutejszość kwiatów,
Gdy trawniki coś mają z obczyzny zaświatów!
To — nie sen, lecz kurzawa gmatwa się z pogodą, —
Już w stawie nierozpoznasz tej wody pod wodą...
I nie smuga na rzęsach, lecz w cieniu zdrobniały
Liść na dębie zwieczorniał, choć dnieje dąb cały!
I nie śmierć, ale studnia, gdzie mrok dno pomylił,
Chce, byś, idąc, skroń ku niej bezwolnie nachylił...
I nie szkarłat, lecz sama możliwość szkarłatu,
Niepokojąc obłoki, narzuca się światu.