Już — z Tobą!... Już — bez Ciebie!... Nie żądaj powrotu!“
Smuga zgasła, i Eljasz wziął jej Zmrok za zgodę.
Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę,
A on pędził naoślep i Zgasłą ominął.
Wolny, Bogu zbyteczny — sam teraz popłynął
Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny,
Gdzie już niema stworzenia i Bóg — niepotrzebny!
Wszechświat skończył się... W oczach, niby gwiazd utrata,
Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata.
Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą.
I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było.
Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze,
Lśniły, przejrzawszy nawksroś zamysły tubylcze.
I spełniło się... Eljasz czuł przez jedną chwilę,
Że spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle...
Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna.
Wiedział, że Bóg — daleko, — że nic mu nie wyzna.
Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze — raz jeszcze, —
I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze.
Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni?
Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni!
Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie!
Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie.
Dróg nie było, więc drogi napewno nie zmylił,
I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia
Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!