Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 048.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Imię moje, skoślawione przez króla i królewnę, grzmiało teraz w powietrzu, jak imię przyszłego króla!
Nikt nie znał, nikt nie widział, nikt od niechcenia nawet okiem nie rzucił na prawdziwego Sindbada, który samotnie ukrył się za drzewem, aby oglądać i zazdrościć, zamiast być przedmiotem zazdrości i oglądania. Objąłem pień mojego drzewa i po raz pierwszy w życiu rozpłakałem się rzewnemi łzami. Wstyd mi było moich własnych łez, lecz nie mogłem ich powstrzymać.
Płynęły strugami, strumieniami, skapując obficie na ziemię i zbierając się u stóp moich w małą, lecz dość głęboką kałużę.
Płakałem zapewne długo, bardzo długo, tak nieskończenie długo, że w czasie mego płaczu Hindbad zdążył poślubić Piruzę i wkrótce ujrzałem cały orszak ślubny, powracający do pałacu.
Wówczas przestałem płakać, lecz nie opuściłem mego drzewa.
Stałem wciąż, stałem uparcie, niestrudzenie, niezmordowanie, aż noc wreszcie zapadła i gwiazdy rozbłysły w niebiosach.
Okna pałacu rozjarzyły się tysiącem świateł rzęsistych. Kapela grzmiała. Na szybach okien co chwila migały podwójne cienie tańczących par. Zgadywałem, stojąc za drzewem, które z tych cieni należą do pana młodego i do panny młodej. Poznałem je po tem, że były błękitniejsze od innych cieni, które się po szybach przesuwały. Zapewne wybłękitniła je radość i szczęście.
I dziwno mi było pomyśleć, że tam, w tym rzęsiście oświetlonym pałacu, za szybami, za ścianami weseli się i tańczy w tej chwili z moją narzeczoną człowiek, do mnie podobny jak dwie krople wody, lecz mimo podobieństwa - wrogi mi i wstrętny i nienawistny.
O północy, znużony łzami, wsparłem się o pień mego drzewa i zasnąłem snem ciężkim i boleśnie twardym. Spałem tak do poranka, gdy mię nagle zbudziło czyjeś dotknięcie. Rozwarłem od łez oślepłe i zbolałe oczy, aby zobaczyć, kto mnie dotknął.
Koło mnie stała staruszka. Koścista jej ręka dotykała właśnie mych pleców.
»Zbudź się, zbudź!« - szepnęła staruszka.
Spojrzałem na nią i nie mogłem ukryć zdziwienia. Nigdy jeszcze nie widziałem tak starej, tak kościstej i tak trzęsącej się kobiety. Mówiła nie głosem, jeno szmerem. Szmer jej ust rozsypywał się w powietrzu,