Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 061.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyjrzałem ostrożnie przez otwór i doznałem w pierwszej chwili zawrotu głowy. Tkwiłem kędyś - w powietrzu - w niewiadomych wysokościach, a pode mną znajdowała się otchłań błękitna, kędy zaledwo zieleniały, nakształt plam przejrzystych, lasy przeniebieszczone rzekami. Zrozumiałem, żeśmy już oddawna zostawili w tyle za sobą wyspę pustynną i że przelatujemy obecnie ponad jakimś krajem rzecznym i lesistym. Lęk mię chwycił na myśl, że Rok wkrótce znudzi się dźwiganiem jaja i upuści je wraz ze mną w ową otchłań, ponad którą przelatywałem tymczasem zwycięsko. Obawy moje były wszakże płonne. Rok wprawdzie po upływie pewnego czasu utkwił niemal bez ruchu w jednym punkcie przestrzeni, lecz nie po to, aby jajo w otchłań cisnąć, jeno po to, aby się ostrożnie wraz z niem spuścić na ziemię. Uradowałem się teraz na myśl, że Rok obchodzi się ze mną tak samo ostrożnie jak z jajem. Czułem, że przy opadaniu na ziemię zachowuje wszelką baczność, aby jaja nie uronić lub nie zbełtać go zbyt mocnem wstrząśnięciem. Wdzięczny mu byłem za tę dobroczynną troskliwość. Co raz szybciej zbliżaliśmy się do widniejącej pod nami ziemi. Po chwili już przelatywaliśmy tuż ponad wierzchołkami gór, pomiędzy którym zieleniały głębokie kotliny. Ku jednej z tych kotlin skierował Rok swe potężne loty i na jej dnie ułożył ostrożnie jajo. Wyjrzałem wówczas ukradkiem z mej kryjówki, aby zbadać miejsce, w którem się znajduję.
Była to, zda się, jedna z najgłębszych, bezdennych niemal kotlin, szczelnie otoczona stromemi górami, które, kojarząc się w zwarte kolisko, ukazywały jeden tylko stosownie okrągły szmat nieba, jak to bywa u wylotu studni. Nikt chyba bez pomocy Roka nie potrafiłby ani wnijść, ani wynijść z tej kotliny.
Spojrzałem na jej dno i oczy moje wypełniły się nagle tysiącem skier, gdyż oto dno dziwacznej kotliny było nabite przemieszanemi ze szczerkiem diamentami. Nigdym jeszcze nie widział tylu naraz diamentów. Słońce, rozbite o ich ostrza przezrocze, skrzyło się, drgało, dwoiście i troiście złociło się w ich wnętrzach, migotało nagłemi i znikliwemi gwiazdami, przelewało się po ich grzbietach strumieniami blasków i odblasków, wzbierało falami rozwichrzonych świateł, łamało się na złote trójkąty, i na złote krzyże, i na złote pióropusze, i na złote drzazgi, aż wreszcie roziskrzone, rozpląsane wnikało do oczu złotym dreszczem i złotym pyłem. Oczarował mię widok zaklętego dna Kotliny