Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sakiewkę. Zdawało mi się, żem stracił na owo zbieranie diamentów zaledwo godzinę czasu. Aliści słońce już zachodzić poczęło. Nadszedł wieczór. Pomyślałem, iż czas już wydostać się z kotliny. Daremnie jednak obmyślałem środki wydostania się z owej pułapki szatańskiej! Nie było żadnych środków! Teraz dopiero zacząłem żałować błędu, który popełniłem, zwabiony połyskiem i bliskością diamentów. Co pocznę teraz w tej kotlinie, objuczony diamentami? Przyjdzie mi tu chyba skonać z głodu.
Zadarłem głowę do góry, aby raz jeszcze zawiesić wzrok u wylotu kotliny. Hen - wysoko - na szczycie jednej z gór ujrzałem, zmniejszoną oddaleniem, sarenkę, która zlekka przysiadając na tylnych nogach, gotowała się widocznie do skoku, aby przesadzić wylot Kotliny Diamentowej. Skoczyła wreszcie, lecz skok nie ogarnął zmierzonej na oko przestrzeni. Sarenka, przed chwilą jeszcze tak zręczna w pierwszej połowie skoku, w drugiej jego połowie wyniezgrabniała nagle w powietrzu i spadła na dno kotliny, niby płaszcz zrzucony, który natychmiast krwią się suto zabarwił. Podbiegłem do niej. Umarła cała, prócz oczu. Życie trwało w nich jeszcze przez okamgnienie, podobne do zbytecznej i niezrozumiałej modlitwy. Poczem oczy zaszły bielmem, przez które zlekka przeświecały czarne, rozszerzone śmiercią, źrenice. Wzruszyła mię śmierć sarenki, lecz po upływie pewnego czasu przyłapałem siebie na gorącym uczynku rozmyślania o tem, że mam teraz możność zaspokojenia dręczącego mię głodu. Tymczasem noc już zapadła. Gwiazdy ukazały się na niebie - u wylotu kotliny. Ochłodzone powietrze sporszemi falami wpływało mi do piersi. Księżyc wynurzył się z poza obłoków i rozjarzył kotlinę. Diamenty dziko i zimno połyskiwały w świetle księżycowem. Stalowe ich błyski tajemniczo i złowieszczo krzątały się i pląsały po kotlinie.
Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i zachwiewać pod mojemi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne syki i ujrzałem znienacka atłasowo-połyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem, łby wężów jadowitych, które się i społem i kolejno wysnuwały z dna kotliny z pod natłoku rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął mię dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną