Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 065.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nana i dopiero w nocy budzimy się ze snu kamiennego. Bracia-Węże, tańczcie! Bracia-Węże, pląsajcie! Bracia-Węże, pamiętajcie o tem, że ojcowie i praojcowie nasi wierzyli tylko w potęgę Fletu, modlili się do Fletu, klękali przed Fletem i składali krwawe ofiary Fletowi, bo z niego powstała Pieśń, a z Pieśni - taniec, a z tańca - błysk w ślepiach, a z błysku w ślepiach - diamenty, a z diamentów - dno Kotliny Diamentowej, którą odwiedza ptak Rok, odwieczny Narzeczony królewny, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty!«
Tak śpiewał wąż-przodownik, podczas gdy jego dziwacznie centkowani towarzysze pląsali, upojnie wsłuchani w tę pieśń, której treści zrozumieć nie mogłem. Zapamiętałem tylko, że Rok ma zwyczaj codziennego odwiedzania Kotliny Diamentowej. Prócz tego zauważyłem, że rozpląsane węże słuchały tajemniczej pieśni z takiem właśnie rozkołysaniem się i z takiem natężeniem, z jakiem słuchają zazwyczaj dźwięków fletu. Stanowczo - każdy z tych wężów miał w sobie coś fletowego. Poprostu trudno było określić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone życiem i wyposażone w żądła jadowite. Przez całą noc trwał taniec wężów. Skoro świt zbliżać się zaczął, taniec zwolna jął ustawać. Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż wreszcie, przy pierwszym brzasku poranku, ogarnął je nagły i gromadny bezruch. Poczem zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchnią diamentową. Wówczas wyszedłem z groty. Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże owe przez dzień cały śpią snem kamiennem. Nie groziło mi więc żadne niebezpieczeństwo. Postanowiłem skorzystać z nowych odwiedzin Roka, aby z jego pomocą wydostać się z Kotliny. Przypuszczałem, że Rok, jako ptak drapieżny i mięsożerny, złakomi się na krwią dotąd woniejące zwłoki nieoględnej sarenki.
Przykrępowałem siebie mocno do owych zwłok i czekałem cierpliwie na przylot Roka. Czekałem aż do samego południa. W południe posłyszałem w niebiosach znajomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dno kotliny cień olbrzymi. Po chwili ujrzałem Roka, jak spuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach, rozpłaszczył skrzydła po ziemi i jął niemi uderzać po diamentowej powierzchni. Gdy sporo już diamentów utkwiło mu w piersiach, zaniechał swej młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku sarnie. Zwabił go widocznie smakowity zawiew