Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przelanej wczoraj krwi. Podbiegł do sarny, pochwycił ją w szpony i uniósł w błękity, nie wiedząc o tem, że wraz z sarną unosi moją, przywiązaną do niej, osobę.
Nie wiem, jak długo trwał nasz lot w powietrzu. Zawieszony bowiem w przestrzeni i nie osłonięty tym razem skorupą jaja, doznałem nagłego zawrotu głowy i straciłem przytomność. Gdym zmysły odzyskał, zbliżaliśmy się już do celu podróży. Tym celem był dąb, wyrosły z pośrodku jednej z obszernych dolin, dąb tak niezwykłych rozmiarów, że wydał mi się zdala zieleniejącą górą. W dębie tym znajdowała się dziupla takiej wielkości, że dość wygodnie moźnaby w niej było pomieścić cały Bagdad z przedmieściami. Do wnętrza tej dziupli wleciał właśnie Rok. Czekały nań w gnieździe potwornie olbrzymie pisklęta, którym Rok rzucił na pożarcie przyniesioną w szponach sarnę, sam zaś zniknął w przeciwległym otworze, prowadzącym widocznie do dolnych wnętrzy i skrytek. Po chwili Rok wrócił do gniazda. Zauważyłem natychmiast, że skrzydła jego były starannie ogołocone z diamentów. Wstrząsnął niemi zlekka, raz jeszcze spojrzał na pisklęta, zajęte powolnem i niedołężnem pożeraniem sarny, i wyleciał nagle z gniazda zapewne w celu zdobycia nowego pokarmu dla piskląt.
Wówczas rozwiązałem sznury, któremi sam siebie do sarny przymocowałem, i wyskoczyłem z pod sarniego tułowu na sam niemal środek gniazda. Zląkłem się w pierwszej chwili popłochu, który moje nagłe zjawienie się mogło wywołać wśród piskląt. Obawiałem się, iż poczną wrzaskiem nawoływać Roka. Pisklęta wszakże, mimo olbrzymiego wzrostu, były tak głupie i niespostrzegawcze, że nawet nie zwróciły najmniejszej uwagi na moją osobę. Zbliżyłem się ciekawie do otworu, w którym był zniknął Rok. Postanowiłem zbadać owo tajemnicze wnętrze. Przypuszczałem, iż Rok składa tam swoje djamenty, jak to częstokroć zdarza się w bajkach. Wkroczyłem tedy ciekawie do otworu. Trafiłem początkowo na ciemny, długi, zawiły korytarz, którego podłoga była widocznie spróchniała, gdyż pod mojemi stopami dostrzegłem fosforyczne migoty próchna. Na końcu korytarza namacałem dłonią olbrzymi pień, który, jak mi się zdało, wisiał na jakimś sznurze. Uchyliłem nieco pnia i stwierdziłem, iż zawieszony na sznurze pień przesłaniał nowy otwór, zastępując w ten sposób drzwi. Prócz