Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 084.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tów metalowych. Nie tylko kotwica, kufry żelazne, noże, łyżki i inne sprzęty, ale nawet gwoździe, któremi zbite są deski okrętowe, wyskakują same ze swych miejsc i odlatują ku owej Górze, aby zwiększyć jeszcze jej objętość. Nadaremnie marynarze starali się skierować okręt w stronę przeciwną. Wicher gnał go wprost ku Górze Magnetycznej. Po chwili dziwaczne i straszliwe działanie na odległość owej Góry dało się odczuć na okręcie. Luneta wyrwała się z rąk kapitana i wciągu jednej chwili, znikła mu z przed oczu. Natychmiast i ja i wszyscy marynarze i sam kapitan - uczuliśmy szybkie i nerwowe odrywanie się guzików od naszej odzieży. Całe powietrze napełniło się tysiącem metalowych guzików, które, jak chmara drobnych owadów, pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Pozostaliśmy bez guzików. Ubranie dolne opadło z nas nagle, obnażając nogi, dygocące od strachu. Wszakże nogi kapitana tkwiły mocno i mężnie na przodzie okrętu. Lecz oto - niestety - gwoździe z desek okrętowych zaczęły wyskakiwać ze rdzawym hałasem i odlatywały niezwłocznie ku straszliwej Górze, której wierzchołek już wyraźnie ukazał się naszym oczom. Okręt, pozbawiony gwoździ, zaczął się zwolna rozpadać. Woda przeniknęła do jego wnętrza. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Góry Magnetycznej. Rondle, noże, widelce i łyżki z kuchni okrętowej, dzwoniąc i pobrzękując, uniosły się w powietrze i z kotwicą na czele pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Dziwno mi było i nie swojo, gdym patrzał na owe zgoła niezgodne z codziennym ładem - odloty rozmaitego żelastwa, które ptasim obyczajem unosiło się w powietrze. Jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej nie swojo czułem się wówczas, gdy w chwili uciszenia wichrów i nagłej pogody, stwierdziłem, iż ostatnia obręcz żelazna, która jako tako trzymała w zespole nasz okręt, zerwała się zeń ku górze, pozwalając mu rozsypać się na drobne części. Zanim to się jednak stało i zanim okręt z całą załogą poszedł na dno, zdążyłem jeszcze postrzedz, iż kocioł, w którym zazwyczaj zupy warzono, wtoczył się sam na schody i poskakując biegł po schodach na pokład. Miałem tyle przytomności umysłu, żem do tego kotła wskoczył. Kocioł natychmiast wraz ze mną wzbił się w powietrze i pofrunął ku Górze Magnetycznej. Po drodze spotkałem w powietrzu tu i owdzie całe roje spóźnionych rondli, widelców i dukatów. Wszystko to leciało naoślep i na wyścigi ku Górze Magnetycznej. Siedząc wygodnie we wnętrzu kotła, wychyliłem nieco gło-