Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Usłuchaliśmy rady kapitana i w okamgnieniu przedostaliśmy się na pokład. Radość napełniła nasze serca, gdyśmy ujrzeli, że okręt podczas naszej na pokładzie nieobecności tak się zbliżył do wspomnianej wyżej wyspy nieznanego nazwiska, że z pomocą odpowiednich a nieludzkich skoków mogliśmy od biedy przerzucić się z pokładu na brzeg wyspy.
Stanęliśmy szeregiem na pokładzie i zaczęliśmy skakać kolejno. Pierwszy skoczył kapitan. Skoczył tak, że nieomylnie upadł na brzeg wyspy, zlekka jeno nadwieruszywszy prawej i pobieżnie nadwichnąwszy lewej nogi. Po nim zabrali się do skoków marynarze, którzy skakali jeszcze lepiej od kapitana tak, że nawet w skoku nie wypuszczali z gęby swych zapalonych fajek. Wreszcie przyszła kolej na mnie. Nigdym w życiu nie skakał na taką odległość i w takich okolicznościach. Niedoskoczyć do wyspy i wpaść po drodze do morza znaczyło tyle, co być - przepiłowanym. Kilka razy już przysiadłem na pokładzie, aby tem sprężyściej i tem rozpędniej odbić się w powietrze, i tyleż razy prostowałem się bez skutku, bojąc się spudłować. Wreszcie przyszedł mi do głowy pomysł doskonały. Zerwałem jeden z wielkich żagli i, ująwszy go za końce, rozpostarłem nad głową. Wicher uderzył w żagiel i wydął go nade mną. Wówczas przysiadłem i, z całych sił odbiwszy się od pokładu, poskoczyłem, a raczej pofrunąłem, gdyż żagiel trzymał mię w powietrzu i ułatwiał niezmiernie przelot z okrętu ną wyspę. Gdym sfrunął na brzeg wyspy, - kapitan wraz z całą załogą winszował mi mego pomysłu. Ogarnęła nas wszystkich radość niezmierna. Oszukane w ten sposób Piły ze złością miotały się w morzu, ukazując od czasu do czasu swe ostre, zębate narzędzia.
Wyruszyliśmy niezwłocznie w głąb wyspy, aby zbadać, gdzie jesteśmy, i poszukać pożywienia.
Pożywienia nie znaleźliśmy, ale zato trafiliśmy na jakąś dziwną, niezwykłą osadę, złożoną z lepianek, pokrytych mchem i liszajami.
Większy jeszcze podziw zbudziła w nas osobliwa ludność tej osady. Były to karły, podobne do małych psiaków. Skóra ich była czarna, jak heban, a oczy purpurowe i błyskotliwe, jak żużle. Pod szerokim nosem z ruchliwemi nozdrzami, szerzyła się olbrzymia paszcza, uzbrojona w wielkie, białe kły. Zoczywszy nas zdala, zaczęły rękami dawać znaki uprzejme, zapraszając w gościnę.