Strona:PL Bolesław Leśmian-Przygody Sindbada żeglarza 152.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

»Jedynym, ale niezbitym dowodem mej prawdomówności jest ten, żem, goniąc, wślad za bezczelnym Djabłem, nie zdążył się nawet pożegnać z wujem Tarabukiem dla tej właśnie przyczyny, iż nie zamierzałem zgoła udać się w jakąkolwiek podróż«.
Cała załoga wybuchnęła głośnym śmiechem, któremu wtórował sam kapitan.
»Koszałki - opałki! - zawołał stary i wytrawny marynarz. - Kręty - węty! Tere - fere -kuku! A masz-że tam jeszcze w zapasie choćby kilkoro takich cacanych dowodów? Dowody tego rodzaju w naszych oczach mają wartość opowiadań babuni dla grzecznych dzieci, z tą tylko różnicą, żeś zgoła niepodobny do babuni, my zasię nie jesteśmy grzecznemi dziećmi! Jesteś krewnym Djabła Morskiego i - basta! Poznaję to po wyrazie twych oczu, po rysach twarzy, po głosie i po tem, żeś nie mógł zbyt długo znosić mych potężnych i wypróbowanych spojrzeń! Starego wróbla nie weźmiesz na plewy! Zanadto jestem stary i zanadto wytrawny, aby zaufać byle wybiegom takiego, jak ty, djabelskiego gagatka. Powtarzam więc, iż wybór sposobów pozbycia się raz na zawsze ciebie i owego listu należy nie do mnie, lecz do kapitana«.
»Rozkazuję - rzekł kapitan - rozkazuję staremu marynarzowi, aby list niezwłocznie rzucił do morza. Ciebie zaś, krewniaku djabelski, wysadzimy na pierwszym lądzie, który po drodze spotkamy. Przypuszczam iż będzie to ląd, a raczej wyspa bezludna, na której albo zginiesz z głodu, albo umrzesz z nadmiaru samotności, albo skonasz z powodu zbyt wyłącznego przebywania sam na sam ze sobą, ile że jesteś nasieniem djabelskiem i obecnością swoją nietylko innym, lecz i sobie samemu możesz, jak myślę, śmiertelnie dokuczyć«.
Nic na to nie odrzekłem. Czułem, że wszelkie z mej strony tłumaczenia spełzłyby na niczem. Przez dwa dni żeglugi nie zoczyliśmy naokół ani lądu, ani wyspy. Przez te dwa dni karmiłem się tylko chlebem i wodą, które mi podawano z rozkazu kapitana.
Nocą, jak zazwyczaj, piękna Urgela grywała mi na złotej lutni i dźwięki jej pieśni, przelewając się swym nadmiarem przez brzegi snu, napełniały czarownem echem wnętrze całego okrętu, który kołysał się w takt ich melodji.
Zauważył to kapitan i załoga, a przedewszystkiem stary i wytrawny marynarz.