I, zaczerpnąwszy zeń świateł do kruży
Swoich błękitów, wychyla w odmęcie
Tę kruż, co pianą po brzegach się burzy.
Gdziekolwiek spojrzę — tam lądów zniknięcie,
I, zda się, otchłań, spodem zaczajona,
Widzi, że płynę i w jakim okręcie...
Widzi tak właśnie, jak ta woda słona,
Co swe szmaragdy miażdżąc w słońc ukropie,
Spienionem ślepiem chce odbić skał łona!
Więc tak widziany — płynąłem po tropie
Fal, nasłuchując ich szumu, że ginie,
Niby szum w nagle rozwiązanym snopie.
Nie odróżniałem już w owej godzinie
Czasu od fali, co świateł rozpyłem
Znaczy swój pobyt i zanik w głębinie.
I zdało mi się, że niegdyś sam byłem
Brzegiem, zniknionym w bezkresów przeźroczu,
A od którego swój okręt odbiłem...
I że sam siebie straciłem już z oczu,
Stając się coraz to bardziej bezbrzeżny
W rozłące z sobą i w swem podobłoczu...
Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.