Z okrętem moim płynąc niepodzielnie,
Brnąłem w tych dziwów i snów grzęzawicę,
Oczarowany strasznie i śmiertelnie!...
Tam zarzuciłem w szmer wody kotwicę,
Co się grążyła kolejno w ziół sploty
I właśnie w złotą kędyś motylicę...
A ta — zmącona — rozchwiała swe loty
I znikła w bruzdach, jak gdyby tam — w toni
W nic się rozwiązał nagle supeł złoty...
I, gdym wyskoczył na brzeg, — jeszczem o niej
Coś śnił, z radości zaciśnięte pięście
Wtłaczając w kwiaty i węsząc jad woni!
Gdzieś — na dnie duszy zaczajone szczęście —
Wybiegło ze mnie na słońce, na kwiaty,
By trwać w pszczół brzęku i łątek pochrzęście!
I biegłem dalej, wiedząc, żem pstrokaty
Od słońca, które zbryzgało mi złotem
Oczy i włosy, i wargi i szaty!
Że ptakom zdam się zaledwo migotem
Światła w zieleni!... Zjawieniec słoneczny,
Co się sam sobie złoci mimolotem!
Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.