Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

W pierś mię uderzył szum lasów odwieczny
I okrzyk ptaków, uwięzły w gęstwinie,
Zapamiętały, zdyszany, serdeczny!

Gdy, biegnącemu w świateł gmatwaninie,
Już się pół nieba nagromadzi w oku,
To mu z tych oczu cała ziemia zginie!...

I mnie zginęła, że — gotów do skoku —
Stanąłem, dłonią szukając tej dali,
W którą mam teraz biedz z cieniem u boku.

Aż tu — na długość dwóch sznurów korali,
Albo na miarę dwojga moich cieni —
Przede mną chata, jak dziw się zuchwali...

A z tak przezroczych ciosana kamieni,
Żeś widział wnętrza nietajoną wzbronność
I sprzęt wszelaki w świetlicy i w sieni.

Z sieni — w przejrzystą świetlicy ustronność
Szła oto właśnie w najdalsze zakąty
Dziewczyna, w marzeń wpatrzona dozgonność.

Za siódmą górę — chyba w kraj dziesiąty
Patrzyła, ręce nieznośne za szyją
Wiążąc wygodnie w dwa białe trójkąty...