Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

I w tył warkoczem wstrząsnęła, jak żmiją.
Jam ją tak z mego oglądał ubocza:
Nagą — idącą prosto w sen — niczyją...

Ledwo nas ściana dzieliła przezrocza,
I hen — w upale jakaś dal tajała,
Kroplami złota ściekając w krzów zmrocza.

I pomyślałem: niech spojrzy!... Spojrzała...
A, zaniedbawszy rozwiązania dłoni, —
Płonęła przeciw i nieruchomiała...

Tak my patrzyli — każde z swej ustroni —
Czując, jak czas nam pod rzęsą wstrzymany,
Bez tchu przemija i sam siebie trwoni...

Było nam w oczach, jakby dwa orkany
Zemdlały w ciszę, podobną zieleni
Dwu łąk, na które dwa spadły tumany!

I gdyśmy jeszcze byli tak wpatrzeni,
Szepnąłem: »Chato upojna, jak wino!
I ty — świetlico! I ty — moja sieni!

Tyżeś to przyszła, wiosenna godzino
Miłosnych przygód i pierwszej rozmowy
Z nieznaną jeszcze dotychczas dziewczyną?