Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

I gdym to mówił, wspomnieniem zdyszany,
Ona te słowa w rozszerzone oczy
Brała, jak w głębie cienistej altany.

I odgarniała natrętnych warkoczy,
Ażeby przydać uwagi żałobie
Swego słuchania — boleśnie ochoczej.

I rzekła, dłonie załamując obie:
— »Czy tamtą mogę tem zwalczyć, że jestem?...
Tem tylko jednem, że jestem przy tobie?«

A wymówiła to niemal szelestem
Warg, którym własne bruździły korale,
I niemal głosu już echem dwudziestem...

— »Tamta — szepnąłem — nie godna jest wcale
Trwogi słów twoich! I gdyby tak można
Myślą śmierć zadać pomimo oddale...«

— »Zabijmy! — rzekła nagła, nieostrożna —
Myślą zabijmy! Niech z czarów jej życia
Nie pozostanie nawet mgła rozdrożna!«

I wyrzuciła z warkoczów ukrycia
Dłonie, jak z nagle rozdwojonej szaty,
I wyciągnęła usta, jak do picia...

Wszystkie nam naraz zaszumiały kwiaty.