Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Swe kły tygrysie, do żeru ochocze,
Lubi ci karmić różami z wyboru —
I długo patrzy w pierś, nim ją zdruzgocze!

W mym duchu, niby w zielonościach boru,
Zmierzch jął się szerzyć — i coś w nim przygasło,
Rzekłbyś: gwiazd kilka w głębi gwiazdozbioru.

Jakby kto hasło zamienił na hasło,
Kryjąc przede mną tę zmianę rozkazu:
Wołałem — echo śmiechem mi odwrzasło.

Czułem powoli, jakby czuciem głazu,
Żem opętany, żem sercem oszalał
Na wyspie owej!... Aż pewnego razu...

Pewnego razu w niebie się dopalał
Dzień i, światłami przebierając w chmurach,
Na tychże światłach w zamierzch się oddalał.

A była jawna drapieżność w purpurach,
Co się pokładły na piętrach obłoków,
Jak krwawe paszcze na zwikłanych górach.

Pomiędzy dwojgiem dzwoniących potoków
Leżała, łokciem skroń dzieląc od ziemi,
A od snu biorąc brzemię złotych oków.