Tyś tę jaśniejszą wypłoszył i zmorzył
I bezmiłosnej pieszczoty kradzieżą
O cały błękit pierś moją zubożył!
I już me oczy nie wierzą, nie wierzą
W barw niespodzianość, w możliwość błękitu
I czarnej barwie odtąd przynależą.
Coraz to mniej w nich patrzenia i świtu
I przejrzyścieją, jak umarłych dłonie,
Przez które widać złotawość niebytu...
W śmierci się złocę, niby słońce w klonie,
Bo jestem z rodu, co umiera właśnie,
Gdy po raz pierwszy pomyśli o zgonie!«
Mówiła — a jam widział, jak mi gaśnie
W oczach — i opasałem ją ramieniem,
By wspomódz ciało, nim zcichnie i zaśnie.
Zasnęły najpierw oczy pod rzęs cieniem,
A potem piersi zgodne, jak dwie łanie,
Co się nad jednym wstrzymały strumieniem...
A potem usta poszły na skonanie,
A potem ręce — i nóż wypadł z ręki,
Bo go ściskała wciąż na pożegnanie.
Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.