Gdzieś wpobok czułeś, jak mrok chłodem dysze
W gęstwie, gdzie tylko jeden liść bezwcześnie,
Bo po dziennemu lśni się i kołysze...
A my szli ciągle — oboje, jak we śnie, —
Z jednakim trudem, z jednakim pośpiechem
I nierozłącznie i tak jednocześnie!
I, gdyby ziemia rozległa się echem,
Tobyś rozpoznał czworga stóp odgłosy:
Tak razem szliśmy, senni śmierci grzechem...
Niosłem ją pilnie, jak nocne niebiosy
Niesie nurt rzeki w zwierciadeł pochwycie,
Pełniąc się niemi po brzegów ukosy.
Tak ciągle miałem w oczach jej odbicie,
Wciąż przepełniony aż po ramion brzegi
Ciałem, co ciszą wezbrało obficie...
Wieczór, przesiany poprzez drzew szeregi,
Na twarz jej bladą i na pierś niewzbronną
Kładł złote pasma i szkarłatne piegi.
I taką jeszcze światłami osłonną
I piegowatą — wniosłem do świetlicy,
Gdzie dla niej jednej dość było przestronno.
Strona:PL Bolesław Leśmian-Sad rozstajny.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.