Twarz, co pragnęła, by bladość jej zżęto
Sierpem księżyca i zrównano właśnie
Z macierzankami, z piołunem lub z miętą...
Echem w dokolne rozległy się baśnie
Stóp mych od wyspy ku morzu powroty, —
Tam czekał okręt, wpatrzony w fal jaśnie.
Przerósł on życia własnego kres złoty
I już się w Bogu grążył swym nadmiarem,
Na ziemi mało mając do roboty.
Wbiegłem na pokład i ciała ciężarem
Przywarłem duszę do miejsca, aż zbladła
Bez tchu — błękitnym drgająca oparem...
A wonczas, mącąc mórz jasne zwierciadła,
Wyspa się w nagłe rozluźniła cienie
I rozechwiała się w szmer i — przepadła!
Fale się nad nią we ślubne pierścienie
Skędzierzawiły... Gdym zliczył secinę —
Ostatnie po niej zanikło wspomnienie.
A ja, nie wiedząc, gdzie teraz popłynę,
Wichrowi żagiel podałem rozpięty
I na szerokość zmierzyłem głębinę —
I wypłynąłem na morskie odmęty.