Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

rej bawełny), otóż cała grupa ceremonjalnym krokiem posuwa się ku Saskiemu Ogrodowi. Idziemy zdaleka i podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ani na chwilę jednak nie tracimy dobrego humoru; w drodze parę razy kiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubjanie ci, zobaczywszy tak liczną rodzinę, umykali, co im sił starczyło. Brniemy więc dalej, bawiąc się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędza sen z figlarnych oczek panny Zofji.
— Ach, Boże! Boże!... — wzdycha mama. — Wleczemy się, jak dziady na odpust... Ty pewnie żenujesz się iść z nami, panie Bolesławie, bo to my parafjanki...
— O pani! wszakże i ja sam jestem parafjaninem...
— To prawda, żeś ty wołyniak poczciwy!... Wy wszędzie tacy: serce złote, jak nie wymawiając u ciebie, a w głowie fiu! fiu!... jak u naszego kochanego Władzia na ten przykład...
Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoich zielonych rękawiczek, a po raz setny zarumieniona panna Zofja wtrąciła:
— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad saski, czy tam warszawski?...
— Musi być okrągły!... — domyślił się dwudziestoletni Władzio, przechodząc z prawej strony na lewą.
— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jest czworoboczny, a jeżeli pana interesują szczegóły topograficzne, to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od zachodu targ za Żelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północy całą gromadę domów, przyległych ulicy Wierzbowej, Placowi Teatralnemu i Senatorskiej.
Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważ przeszedł z lewej strony na prawą.
— A wrotaż są jakie?... — spytała znowu panna Zofja tym rozkosznym głosikiem, któremu się nawet nonsensa wybacza.
— O, są pani!... całe z żelaznych krat...