— Bawią się z niańkami...
— Robaczki wy moje serdeczne!... Ach, bodaj ciebie, panie Bolesławie, że ty wiesz tak wszystko...
W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę, na której o mało nas nie rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównego wejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofji robi się purpurową, i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakie wątpliwości co do popielatego żakieta, ciemnozielonych rękawiczek i jasno-oliwkowych uzupełnień.
— Nie można, nie można!... — odezwał się w tej chwili dozorca do jakiegoś bardzo podszarzanego jegomości.
— Zaco on jego nie wpuszcza?... — szepnęła mi do ucha strwożona mama.
— Bo ten jest źle ubrany — uspokoiłem ją.
— A nas-że?...
Nie dokończyła frazesu, ponieważ zkolei zwrócono się i do nas:
— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek...
— Bibi na sznurek?... Bibi?... — wykrzyknęła panna Zofja.
— No, jeżeli on się tak nazywa, to Bibi...
— Cóż to będzie, panie Bolesławie, kiedy my nie mamy sznurka?... To chyba ty, Władziu, musisz biedną Bibi odnieść do domu.
— A możeby ją można na szpagat?... — spytał surowego dozorcy oszołomiony Władzio, po raz pierwszy zapominając o kolorze swoich rękawiczek.
— Można!... można!...
W odpowiedzi na przyzwolenie to, płowo-włosy przyjaciel nasz wykonał kilka ruchów w okolicach swej żakietki, a za chwilę ładna Bibi, kaszląc i opierając się, asystowała nam przywiązana do krótkiego szpagatu. Czas był wielki, bo już i ludzie poczęli się na nas oglądać.
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.