ludzkich. Dzieci i ich niańki, rozmieszczone jak śledzie w beczce, siedzą, leżą, śpią, płaczą, szyją, rozmawiają, słowem, robią wszystko, co komu na myśl przyjdzie.
— O rany Chrystusa!... — woła mama. — Jakto, więc na tym placu bez trawy, w tym kurzu, w tej ciasnocie, bawią się dzieci tutejsze? O Boże! Boże!... toż u nas na wsi cielętom lepiej!... Patrzajże, panie Bolesławie, jakie to małe dzieckowina, pewno mu się jeszcze ząbki nie wyrzynają, a ono już tu?... Nianiu!... nianiu!... — zwraca się do jednej z piastunek — a czego to dziecko tak płacze?...
— A bo, proszę pani, już mleka niema w butelcze, więcz nie ma czo szszać...
— To ono butelkę ssie! a gdzież matka?...
— Pani ż panem szą w ogrodzie, ale pani szama nie karmi...
Poważna moja przyjaciółka machnęła gniewnie ręką, i poszliśmy dalej.
— Czy to bóżnica, proszę pana? — pyta mnie uśmiechnięty Władzio, wskazując na ogromny, elegancki budynek w guście szwajcarsko-chińskim.
— To letni teatr, panie...
— Aaa!... proszę pana, a tenże budynek murowany na górce, co to jakby maszynka do gotowania kawy?
— To rezerwoar wodny...
— Aaa!... A tenże parów, to co takiego?
— Sadzawka...
— Sadzawka bez wody... chi!... chi!... A tenże chłopiec z gęsią?...
— Fontanna...
— Aaa!... To proszę pana, woda idzie przez chłopca, czy przez gęś?...
— Przez gęś...
— Aaa! A toż korytko nad sadzawką?
— Strumyk dla ptaków...
Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.